Spojrzenie wstecz, czyli jak poznawałam Zachód...


Oj, naszło mnie coś ostatnio na wspomnienia. W sumie, nie tak do końca przypadkiem. Ale ani przypadek, ani tym bardziej jego brak, tu akurat nie są istotne. Istotne są te wspomnienia, które wywołują uśmiech na twarzy.

Miałam 18 lat, kiedy wybrałam się pierwszy raz, sama, w dalszą podróż na stopa. Kończyły się najdłuższe w moim życiu wakacje. Lada moment miałam zacząć studia. I właśnie w ostatni, wrześniowy weekend, postanowiłam wyruszyć. Gdzie i po co? Mój cel był jasno określony. Ba! Nawet miał swoje imię. Nazywał się P. Pana P poznałam kilka tygodni wcześniej, podczas festiwalu na Mazurach. Poznałam i zaiskrzyło. A że głowa osiemnastolatki działa tak, a nie inaczej... Co tam odległość! To nic, że ja ze Wschodu, on z Zachodu. 500 kilometrów to pikuś! Tylko telefony to czasami za mało. Przydałoby się spotkać. No to siup! Jedziemy do Stolicy Wielkopolski! Nigdy wcześniej nie byłam po tej stronie kraju. Ale poradzimy sobie, prawda? I nie, nie powiemy nic Panu P. To będzie niespodzianka.
Rzut oka na mapę. No trochę sporo kilometrów, jak na jeden dzień. Ale spójrzmy jeszcze raz. Bo w końcu nie tak daleko od Stolicy Wielkopolski jest Najstarsze Miasto. A w Najstarszym Mieście mieszkała (i mieszka cały czas) kochana Ciocia Wild, którą również poznałam na mazurskim festiwalu. Szybko złapałam za telefon. Piszę. "Przenocujesz?" - "Przenocuję". Ina skacze z radości :)
Pakujemy plecak, opracowujemy odpowiednią, oficjalną wersję dla rodziców (bo przecież jakby wiedzieli, że wybieram się na stopa na drugi koniec Polski to chyba zamknęliby mnie na klucz w pokoju), mapa jest, awaryjne pieniądze na jakiś pociąg (jakby coś poszło nie tak) też są. Spać w nocy nie mogę z tego stresu. A co jeśli coś się stanie?
Ale piątek rano, wyruszamy. Z domu do LPA. Z LPA do Miasta Kawy i Papierosów. Pół Miasta trzeba przejść, żeby dostać się na odpowiednią wylotówkę, ale nie mam takiego złego czasu. A stamtąd do Miasta Księżnej Izabelli. I tu pojawił się mały problem. To nic, że znów miałam kawałek do pokonania pieszo. Gorsze było to, że miasto się kończy, a zaraz za nim jest zjazd na most na Wiśle. Oczywiście, droga jednopasmowa, do tego dość wąska. I co, mam przejść jeszcze dalej i dopiero za mostem zacząć zatrzymywać? Podrapałam się po głowie. No nic, idę. Palę przy okazji. Próbuję zatrzymywać, macham tym kciukiem, ale bez nadziei. Samochody jadą ciurkiem jeden za drugim i nawet jakby ktoś chciał, to nie ma jak się zatrzymać. Więc bardziej tak macham "dla zasady". Cóż, widzę, że jeden kierowiec furgonetki chciałby mi się zatrzymać, ale rozkłada bezradnie ręce. Tak, wiem, że nie ma jak. Idę dalej. Idę i patrzę... Na moście zrobił się korek. Auta stoją. Więc to ja teraz mijam kolejne samochody, aż docieram do wspomnianej furgonetki. Kierowiec uśmiecha się i macha, żeby wsiadała. To i ja się uśmiecham, i wsiadam zadowolona, że nie będę musiała dłużej czekać.
- A dokąd pani chce jechać?
- Ja? Oj... Daleko
- A ja też daleko jadę.
- Tak? A dokąd?
- Za Kalisz...
Jak siedziałam, tak myślałam że padnę. Zamrugałam z wrażenia. Miałam już transport do Cioci Wild!


Chyba przed 17 jeszcze dotarłam do Najstarszego Miasta i spędziłam ciekawy wieczór z sympatyczną osóbką. Ale już w sobotę rano - jedziemy dalej!
Nie miałam problemów z dostaniem się do Stolicy Wielkopolski. Ludzie chętnie się zatrzymywali. Problemy jednak pojawiły się w samym mieście. Bo o ile miałam przy sobie mapę polski, to już planu miasta nie. A wylądowałam na jego obrzeżach. Zapytałabym kogoś o drogę, ale nie bardzo wiem nawet gdzie się kierować. Ups. Dość szybko jednak wymyśliłam, że najlepiej będzie dostać się na Stare Miasto i stamtąd zadzwonić do Pana P. Pytam więc przechodniów, w którą stronę iść. I w odpowiedzi słyszę tylko:
- Aaa, to daleko.
- Długo będzie pani szła.
- A wsiądzie pani w ten autobus. Albo taki i siaki tramwaj. Albo weźmie pani taksówkę.
Nikt nie był w stanie zrozumieć, iż chcę tę trasę przebyć pieszo. Każdy odsyłał mnie do różnych środków transportu. Kiedy eN-ta kobieta tłumaczyła mi rozkład jazdy tramwajowej, skapitulowałam. Tym bardziej, że...
- Wie pani, ja trochę się spieszę. Przejdzie pani ze mną na przystanek, to po drodze pani powiem.
No dobra. Pojadę. Tylko nie widzę nigdzie po drodze kiosku ani nic innego. Pytam więc owej pani:
- A u kierowcy można kupić bilet?
- Nie, raczej nie. Hmm... Poczeka pani chwilkę.
Wyjęła z kieszeni kilka biletów i dała mi jeden. Nawet nie wiecie jak szeroko się uśmiechnęłam.
Rzeczywiście, na Stare miasto jechało się dość długo. Po chwili jednak dotarłam pod słynne koziołki. Załapałam się nawet na ich południową sesję.
Ale, ale... Jestem już na miejscu, więc dzwonię do Pana P. I mówię mu, że jestem w Stolicy Wielkopolski. Cisza. Chwilowy szok i w końcu pytanie:
- A gdzie konkretnie jesteś?
- Na Starym Mieście. Pod koziołkami.
- A jak tam dojechać?
Tego pytania nie zapomnę chyba do końca życia ;)
Jakoś dojechał. I miło spędziłam dzień. Nawet pomimo przerażenia w oczach rodziców P, którzy nie mieli chyba nawet pojęcia o moim istnieniu. No cóż ;)
Ale przychodzi niedzielny poranek i trzeba wracać. Następnego dnia zaczynają się studia, muszę więc jakoś dotrzeć do Miasta Kawy i Papierosów.


Odprowadzona na wylotówkę, zaczynam zatrzymywać samochody. Ale mało ich jedzie, a jak już jadą, to dość szybko, więc nikomu nie chce się hamować specjalnie dla mnie. Pół godziny mija i w końcu coś się zatrzymuje.
- Szybko, niech pani wsiada, bo tu nie wolno się zatrzymywać!
Taaak? Nie wiedziałam nawet ;) Ale jedziemy.
- A pani dokąd tak z rana?
- Dalekooo...
- Bo ja to do Konina jadę.
I jak tu się nie uśmiechnąć? Całkiem nieźle. Spory kawałek będę miała z głowy. Wkrótce jednak uśmiechnęłam się jeszcze szerzej. Bo okazało się, że ów Pan kierowca wiezie jakieś paczki dla znajomego, a ten znajomy czeka na niego w Koninie i stamtąd będzie jechał do Warszawy. I zapewne będzie mógł mnie tam zabrać. Co prawda nie miałam w planach wracania przez stolicę, jednak skoro trafiła się taka okazja, to trudno było nie skorzystać. Myślałam, że to mój szczęśliwy dzień. Rzeczywiście, ten znajomy jechał do Warszawy i zabrał mnie ze sobą. Jednak kiedy dotarłam do stolicy, skończyło się moje szczęście.
Pan wysadził mnie jakoś na obrzeżach i miałam sobie dojechać komunikacją miejską na drugi koniec. Zaopatrzyłam się w bilet (szósty zmysł kazał mi kupić "dobowy" zamiast "godzinnego") i ruszyłam na przystanek. Och! Zapomniałam jeszcze dodać, że byłam wtedy pierwszy raz sama w Warszawie. Wcześniej kilka razy, jakoś przelotem, ale zawsze z kimś, kto zna miasto i wie jak się po nim poruszać. Ale teraz byłam całkiem sama.
I tłukłam się w autobusach miejskich, próbując znaleźć lubelską wylotówkę. Z jednego końca w drugi, z trzeciego w czwarty. Nie mając pojęcia, gdzie jestem. Kompletnie! Tabliczki na przystankach nic mi nie mówiły. Rozkłady również. Próbowałam pytać ludzi, ale nic mi to nie dawało. Kręciłam się w kółko. A robiło się co raz później. Słońce zniżało się do zachodu. Zgubiłam się. Tak, zgubiłam się w Warszawie.
Stanęłam na przystanku. I co dalej? Za chwilę będzie już za późno na zatrzymywanie aut. Do celu jeszcze wiele kilometrów. Jestem sama. W dodatku nie wiem gdzie. Sprawa wydawała się beznadziejna.
Więc co może zrobić Ina w takiej sytuacji?
Tylko jedno.
Rozpłakać się.


Tak po chamsku i beznadziejnie. Bo nie wiem, co robić, bo nie wiem, jak wrócić, bo wszystko mnie przytłoczyło. I płaczę na tym przystanku, ludzie patrzą na mnie jak na wariatkę, ale nie dbam o to. Chociaż tyle mi chyba wolno, nie?
Więc stoję i płaczę. Już nie potrafię myśleć logicznie.
Ale nagle odzywa się mój telefon. Dzwoni taki znajomy. Jako jeden z nielicznych wiedział o mojej wycieczce i chciał zapytać jak tam to wyglądało. Ale jak usłyszał w słuchawce mój chlipiąco-załamujący się głos, mógł zadać tylko jedno pytanie:
- Co się stało?
Próbując powstrzymać choć na chwilę łzy, powoli przedstawiłam mu swoje położenie.
- A gdzie dokładnie jesteś? Na jakim przystanku?
- Tu i tu.
- Poczekaj chwilę - rzucił krótko i się rozłączył.
Nie minęło jednak pięć minut jak zadzwonił ponownie.
- Słuchaj, teraz musisz wsiąść do autobusu XY, przejedziesz 8 przystanków, wysiądziesz, po lewej stronie masz wejście do metra. Pojedziesz metrem 2 przystanki w stronę tą i tą i jak wysiądziesz, będziesz na dworcu centralnym. O TEJ godzinie masz pociąg. Jak nie zdążysz, to następny masz jeszcze o TEJ i o TAMTEJ. Dasz radę?
Pomyślałam wtedy, że chyba jednak anioł stróż nade mną czuwa. Szybko znalazłam autobus XY, ale wysiadłam z niego już na pierwszym przystanku. Dlaczego? Autobus był co prawda właściwy, lecz... jechał nie w tę stronę. I tak dobrze, że szybko zdałam sobie z tego sprawę. Dalej już było bez problemów. Na pierwszy pociąg już nie zdążyłam, ale zabrałam się drugim. Drugi pociąg, jak na złość, miał spore opóźnienie. Ale to już nie było istotne. Również to, że moja legitymacja z liceum właśnie straciła ważność, a studenckiej jeszcze nie posiadałam, w związku z czym musiałam jechać na całym bilecie. Ważne było to, że jechałam.
Na  dworcu PKP w Mieście Kawy i Papierosów czekała na mnie Anna. Było chyba koło 22 jak tam wreszcie dotarłam. Nawet nie wiecie jak się ucieszyłam na jej widok. I poszłyśmy. Razem. Na naszą wymarzoną stancję, tuż obok Parku Saskiego. By następnego dnia rozpocząć pięć lat polonistyki.



Ina

PS Nawet nie wiecie jak żałuję, że nie miałam wtedy własnego aparatu.

PPS Ciekawostka taka: przystanek w Warszawie, na którym ryczałam jak wariatka, znajdował się przy ulicy Płowieckiej. Stamtąd jest już naprawdę blisko na lubelską wylotówkę. Ale o tym dowiedziałam się dopiero jakiś miesiąc po mojej "wyprawie" ;)

6 komentarzy:

  1. O mój Boże dzieciaku!!! Dobrze że cała wróciłaś z tej wyprawy. A Pan P wart był chociaż takich trudów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm... Wtedy myślałam, że tak. Dopiero później zmieniłam zdanie ;)

      Usuń
  2. Ot młodość!!!!! Bez strachu, lęku i....wyobraźni ;)))

    Ale??!! jest co wspominać! I oto chodzi!

    :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyobraźni... Dokładnie, Maminko! Jak to się mówi? Błogosławieni, którzy w niewiedzy znajdą pocieszenie ;)

      Usuń
  3. Kurtka w dętkę! To byłaś przejazdem w Koninie i nic nie wspomniałaś wcześniej. Toż kawą bym uraczył, bułka z masłem i czymś jeszcze uraczył:-)

    OdpowiedzUsuń
  4. W szoku jestem, podziwiam za odwagę:) doczytałam do końca - super

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każde pozostawione słowo ;)

Copyright © 2016 Świat według Iny , Blogger