Karkonosze: dzień 1

Swoją arcydługą, bo 2-dniową wyprawę w góry planowałam już dawno. W zasadzie odkąd sprawdziłam w kalendarzu jak popada weekend majowy. Planów było sporo, ale po kolei. Skąd ten pomysł? To przecież nie tylko "wina" diabła.
Część Karkonoszy zwiedziłam jesienią. Tak się składa, że w tym samym czasie, pewna miła Pani N (którą "znam" wirtualnie od jakichś 8 lat) zdobywała Śnieżkę razem z przyjaciółmi i swoim 2-letnim wówczas synem. Pomyślałam - ja też tak chcę. Ja też tak mogę, mi też się uda!
Plan więc był - wejść na Śnieżkę z Julkiem. Termin już ustalony. Ale tak... Sama z dzieckiem? Pani N była ze znajomymi, a ja sama. W zasadzie... Mogłabym poprosić kilka osób, brata, koleżankę... ale nie! To ma być nasza i tylko nasza rodzinna wyprawa. My i tylko my. We dwoje. Jak przez życie.
I wiecie, to zabawne, ale jak tylko wrzuciłam zdjęcia "na fejsa", to pojawiły się od razu pytania, kto był jeszcze z nami. Bo przecież ktoś musiał zrobić zdjęcie, prawda? Oczywiście, ludzi było sporo, było więc kogo poprosić. Profilaktycznie więc (różne osoby tu zaglądają, wiem, wiem) ogłaszam wszem i wobec - byłam tylko z Julkiem! Żaden osobnik trzeci, a już tym bardziej facet, z nami nie jechał!
Ale przecież ja nie o tym.
Jedziemy w góry, jedziemy w góóóryyy!
Julek się napalił. Nie mniej niż ja. Chociaż oczywiście, była masa obaw. O to, czy na pewno dam radę. I o pogodę. Bo przecież to tak naprawdę to Ona jest Panią Gór.
Cała noc w pociągu z serii "poznaj swój kraj". Rano wysiadka w Jeleniej. Niebo zachmurzone. No ale jedziemy, jedziemy do Karpacza!
Wysiadamy i... Ups. Mleko. Kaszka. Mimo wszystko, tego się nie spodziewałam. Dobrze, że w ostatniej chwili spakowałam Julkowi rękawiczki...


Mgła, siąpiący deszcz i do tego zimno jak nie wiem co. Śnieg? Skąd tu ten śnieg? A do tego Julo zmęczony po podróży i nieustannie marudzący.
Na jakąkolwiek wyprawę "gdzieś wyżej" nie było sensu się porywać. Nieco zrezygnowana więc, postanowiłam zwiedzić chociaż Kościółek Wang.
I to był strzał w dziesiątkę.




Julo co prawda nieco się wynudził, ale i tak stwierdził, że kościółek jest piękny :)


Zrekompensował to sobie wybierając magnesik na lodówkę. Skubany, ma fioła na punkcie tych magnesów.

A ja, oczywiście, będąc na Wangu nie mogłam nie odwiedzić Różewicza.


W drodze na przystanek zahaczyliśmy jeszcze o wodospad.


I w zasadzie, dnia pierwszego tyle było atrakcji. Pogoda z nami wygrała. Ale tylko w sobotę. Na szczęście:)

Dla porównania, kościółek Wang mijaliśmy też następnego dnia:


Może wrażeń i niewiele, ale i tak szybko poszliśmy spać :)


Ina

6 komentarzy:

  1. Pogoda faktycznie spłatała Wam niezłego figla...mam nadzieję, że Jesteście zdrowi :))

    Tak czy inaczej wycieczka wspaniała, będzie co wspominać, a pogodę zawsze można potraktować jako dodatkową "atrakcję".

    Piękne zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdrowi... Tak w miarę. Kachu kachu, ale dajemy radę ;)

      Usuń
  2. Mam strasznie fajne wspomnienia związane z tym kościółkiem i w ogóle tą okolicą. Spędzalam tam pierwsze wakacje z Łucją :))) Było super i w tym roku też chcemy zahaczyć o te rejony :))

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzielna z Ciebie dziewczyna!!!!
    a kościółek we mgle wygląda urzekająco :)

    OdpowiedzUsuń
  4. kościółek Wang jest przepiękny. na mnie zrobił ogromne wrażenie, no i oczywiście nogi też mnie poniosły na pobliski cmentarz. pogoda faktycznie spłatała Wam figla, ale po minach widzę, że mieliście frajdę :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każde pozostawione słowo ;)

Copyright © 2016 Świat według Iny , Blogger