Muchy lubią mleko kokosowe, czyli słów kilka o magii w kuchni


Od jakiegoś czasu sporo eksperymentuję. Głównie w kuchni, chociaż nie tylko. Zrobiłam remanent w szafkach, sporo wywaliłam, doszło ciut "nowych" produktów. Próbuje nowych rzeczy. Sporo czytam. Szukam różnych przepisów, a jak czegoś nie mogę znaleźć, to improwizuję. Hmm... No dobra. Improwizuję nie tylko wtedy, gdy nie mam na coś przepisu. Także wtedy, gdy coś mi się w nim nie podoba. A bywają to różne rzeczy. I różnie to potem wychodzi. Ale, metodą prób i błędów...
Kucharzenie nigdy nie było moją mocną stroną. Zazwyczaj traktowałam je jako obowiązek. Czasami jednak - jak zabawę. Oczywiście - przy tym drugim nastawieniu efekty były lepsze. Ale to rzadko. W dzieciństwie oczywiście - sporo pomagałam mamie w kuchni. Ale były to zazwyczaj proste czynności, czasami ograniczone do "wyczyszczenia" miski po masie do ciasta. Chociaż, kiedy pomagałam, wydawało mi się to wszystko takie proste.O tym, że jednak nie jest tak łatwo, brutalnie przekonałam się wtedy, gdy moja mama wyjechała za granicę i trzeba było przygotować ciasto na Boże Narodzenie. Ina - lat wówczas 18 (już powinna umieć sporo - tak mogłoby się przynajmniej wydawać) i jej brat, lat 16, zabrali się za pieczenie ciast. Dzień wyjęty z życiorysu, upieczonych ciast: 4, przy czym, wstyd się przyznać, ale tylko jedno nadawało się do spożycia. Keks. Co prawda nam opadł, ale w smaku był dobry. Na następne święta- Wielkanoc - było ciut lepiej, ale też bez rewelacji.
Trochę się zmieniło na studiach. Tu poznałam więcej prawideł rządzących kuchnią. Tu praktykowałam minimalizm w każdym calu. Szczególnie na początku, kiedy mieszkałam z Anną. Naszym ulubionym daniem była sałatka z tuńczyka. W rozmaitych wersjach. Anna znała przepis, kupowałyśmy składniki i robiłyśmy. Z czasem zaczęłyśmy ograniczać bogaty skład sałatki. Czasami był w niej tylko ryż i majonez - ale dalej nazywała się "sałatką z tuńczyka". Poza tym - makaron z sosem - chyba ulubione danie studentów - tanie i szybkie. Co jeszcze? Kanapki, kanapki i jeszcze raz kanapki. Zwykłe, z masłem, bo po co więcej? :) Dopiero później, pewien pan zmusił mnie do nauczył mnie jedzenia mięsa, a co za tym idzie, przygotowywania go. "Halo, Mamooo, to filet z kurczaka trzeba umyć, zanim się go pokroi?". Wtedy też zaczęłam wcinać fastfoody, kebaby i takie tam. Ale na szczęście mięsny epizod mam już za sobą ;)
Teraz, z Julkiem, mamy swoje ulubione dania. Część z nich oczywiście się ostatnio zmieniła. Na niektóre nowości mały reaguje alergicznie, ale nie rezygnuję ;) Też czasami gotuję "na automacie", bez myślenia. Ale co raz częściej traktuje to jak zabawę. Nie zmieniło się też to, że dalej wszędzie szukam minimalizmu. I to, że... no dobra, o tym za chwilę:).
Przeglądam nałogowo blogi i portale kulinarne. Czasami czytając je mam wrażenie, że żeby gotować, trzeba mieć super-hiper-ekstra wyposażoną kuchnię, nowoczesne sprzęty i półki uginające się od kosmicznych przypraw i egzotycznych składników. Na szczęście, są też "normalne" strony. Więc czytam, czytam i czytam. Przepisy, wskazówki, komentarze. Czytam i część z tego wprowadzam do własnej kuchni. A część dość szybko wywalam z głowy. Mam jednak po tej lekturze garść refleksji o kucharzeniu. Takich niby wskazówek. Dobrych rad. Nie jestem jednak do końca pewna, czy ktokolwiek powinien je stosować. Dlaczego? Bo Ina, pomimo x lat na swoim koncie, x czasu doświadczenia, nadal, kiedy tylko wchodzi do kuchni to zamienia się w...
...słonia w składzie porcelany.
I nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, zaczynają działać wszystkie prawa Murphiego. Czary? Możecie w nie nie wierzyć, ale tak jest naprawdę :)
W związku z tym... ten... no... wesoło mamy ;)

Oto omlet. Tak ładnie wyglądał tylko do momentu, w którym trzeba go było przewrócić ;)

Ale co z tymi radami-refleksjami? Ależ proszę bardzo! :)

  • Po pierwsze: nie ma rzeczy, której nie da się zepsuć. Nigdy nie wierzcie przepisom, w którym zawarto tekst: zawsze się udaje. Bo jeżeli coś zawsze się udaje, mi na pewno się nie uda. "Ta śmietana zawsze się ubija" - nieprawda. "Tego się nie da przypalić" - hmm... czyżbym ujawniła swoje magiczne moce? "Ciasto wkładamy do zamrażalnika. Tak, nie do lodówki, a zamrażalnika. Spokojnie, nigdy nie zamarznie na kość i zawsze będzie nadawało się do jedzenia" - hmm... założymy się? Trzeba więc zapamiętać sobie jedno, raz na zawsze: nie ma rzeczy, której nie można zepsuć. I tego trzeba się trzymać w kuchni.
  • "Tego składnika nie da się zastąpić". Często widzę taki tekst autora przepisu w komentarzach, gdy ktoś zada pytanie typu " Czy zamiast X można użyć Y". Oczywiście, to bzdura! Wszystko można czymś zastąpić. Może oprócz wody. Nie wierzycie? Przypominam sałatkę z tuńczykiem bez tuńczyka ;). Oczywiście, często "zamiana" pociąga za sobą różne skutki. Ale niech mi nikt nie pisze, że się nie da. A jeżeli już naprawdę nie ma czym zastąpić składnika X, zawsze można go pominąć.
  • Proporcje. Zawsze są luźne. Nawet jak nie to tak."Z podanej ilości składników wychodzi gęsta masa" - a mi wyszła za rzadka, i co? A jak ma być płynna, to moja jest taka gęsta, że łyżką nie da się mieszać. A może to znowu moje paranormalne zdolności? Prawda jest taka, że proporcje zawsze są orientacyjne. Kto x czasu spędził w kuchni ten na pewno o tym wie. Jeżeli jednak ktoś jest Iną - dopiero się tego uczy.
  • Ilość? Też jest względna. "Z podanych składników wychodzą 4 porcje". Naprawdę? Po pierwsze, a co to jest "porcja"? Dla każdego to co innego. A po drugie... Dlaczego nikt nie bierze pod uwagę, że zawsze coś się wyleje, x ciasta zostaje na misce i nie da się już bardziej wyskrobać, czy podczas blendowania coś wyparowało? 
  • Czas przygotowywania - jeżeli robisz coś po praz pierwszy, proponują go przemnożyć przez 2, 3... ewentualnie 7 ;).
  • Sztywne trzymanie się przepisu jest bezsensowne. Naprawdę. I nudne. Nawet jeśli robię coś, z czym nigdy dotąd nie miałam do czynienia, muszę coś zmodyfikować. Uwierzcie, wtedy jest o wiele ciekawiej :)
Coś jeszcze? Na razie tyle przychodzi mi do głowy. Może po kolejnych eksperymentach zdobędę nowe doświadczenia i wtedy chętnie się nimi podzielę ;)

A o co chodzi z tymi muchami?

Pewnego dnia bawiłam się z wiórkami kokosowymi. Zrobiłam mleko kokosowe, a z reszty - mąkę. Mąka co prawda wyszła mi prażona, ale to nic. Grunt, że podczas jej suszenia, musiałam pootwierać szeroko okna. A że dzień był chłodny, to kilka much postanowiło skorzystać z okazji i wlecieć do ciepłego mieszkania. Moje kicie zazwyczaj intensywnie polują na latające robactwo (taka pierwotna walka zwierząt - no wiecie) - tak że sama nie muszę ganiać z łapką (ewentualnie zbieram je szufelką z podłogi). Pech jednak chciał, że tego dnia cały czas spały i nie w głowie im było łowienie much. Leniuszki. Much wiec było trochę. 
A ja właśnie zaparzyłam kawę i dolałam do niej mleko kokosowe. Zdążyłam ledwie schować słoik z mlekiem do lodówki, a tu plusk! I mucha w kawie. Szybko łapię łyżeczkę i wyrzucam nędznego topielca. Wycieram ręce i... znowu plusk! Cholera. Powtarzam czynność. Ale po trzecim plusku zdałam sobie sprawę, że nie jest mi dane wypicie w spokoju tej kawy. 
Następną przykrywałam co chwila talerzykiem ;)

Także już wiecie... Przy mleku kokosowym lepiej uważać na muchy :)

Ina

10 komentarzy:

  1. Dla muchy to nowość, to i lgnie do nowych smaków :)))
    Widzę, że szalejesz w kuchni. I o to chodzi, żeby się tym bawić i odnaleźć swoje ulubione smaki.
    A co do wielkości porcji.......ostatnio ugotowałam grzybową, po czym pojechałam na małe zakupy. Kiedy wróciłam garnek był pusty. Pytam więc dziecięcia mego - jadłeś? Zjadłeś całą???? Tam była taka porcyjka akurat dla mnie, odpowiedział ;)))
    Miałam nadzieję że wystarczy na dwa dni :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To wielce pojemne musi być to Twoje dziecię ;) Ale przynajmniej wiesz, że zupa nie była za słona ;)

      Usuń
    2. hahahaha sama się kiedyś przekonasz ile nastoletnie chłopaki potrafią zjeść :D

      Usuń
    3. Mam nadzieję :) Na razie mój je raczej niewiele ;)

      Usuń
  2. Na początku moja przygoda z gotowaniem wyglądała podobnie - jajka na miękko wychodziły zawsze na twardo, babka piaskowa nie była piaskowa tylko kamienna, a wszystkie masy do ciast zwarzone - obowiązkowo...ale metodą prób i błędów, powoli nauczyłam się gotować, i teraz faktycznie mało co odmierzam, czy odważam, gotuję "na oko" i wychodzi.
    A ponieważ rodzina nigdy nie uznawała jedzenia na mieście (szkoda, że im się zmieniło), zmuszona byłam do codziennego kucharzenia i się nauczyłam - trening! trening czyni miszcza ;)

    fajnie, że gotujesz i eksperymentujesz :) - fajnie głównie dla dziecka, bo wyrabia się w nim zdrowe nawyki żywieniowe

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze szkoda mi było pieniędzy na jedzenie "na mieście". Teraz wiem, że nic nie straciłam :) A z małym to powoli jednak idzie i dosyć ciężko. Ale jakoś, drobnymi kroczkami, mam nadzieję, że się w końcu przestawi na "zdrowsze" pożywienie ;)

      Usuń
  3. Ina szalejesz dziewczyno :) kobieta orkiestra - wszystko zrobi :)

    OdpowiedzUsuń
  4. bardzo podoba mi się Twoje podsumowanie, rzeczywiście ujęłaś w słowa moje przemyślenia o kucharzeniu, może tylko proporcji składników przy ciastach bym nie zmieniała:) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przy ciastach.... hmm... To jeszcze chyba zależy co konkretnie :)

      Usuń

Dziękuję za każde pozostawione słowo ;)

Copyright © 2016 Świat według Iny , Blogger