Wróciłam ze Stolicy...


Ano wróciłam. Chociaż, kiedy stanęłam na swoim podwórku, zastanawiałam się, czy ja naprawdę gdziekolwiek byłam. Bo moja nieobecność w domu wynosiła niecałe 24 godziny. Ale wróciłam. Z wyprawy, na wariackich papierach.
Wróciłam ze Stolicy bogatsza o kilka dziwnych refleksji. O dedykację w książce (bo głównie to o to chodziło w całej wyprawie). I o... mandat za jazdę bez biletu.
Wyobraźcie sobie Inę w wielkim mieście. Dopiero co wysiadła z busa i ma niewiele czasu, żeby dostać się na ulicę X, gdzie może złapać Autorkę Książki. Wcześniej wujek google powiedział, że z przystanku na ulicę X idzie się 20 minut. Zdążyłabym. Ale poplątałam się po drodze, a ludzie nie bardzo umieli mnie nakierować na ulicę X. W końcu jeden pan poradził, żebym podjechała autobusem miejskim. Nie chciałam, naprawdę. Ale kiedy spojrzałam na zegarek - zbladłam. Jeszcze kilkanaście minut błąkania i okaże się, że moja wyprawa minie się z celem. Sprawdzam więc rozkład. Zaraz ma przyjechać rzeczony autobus. Rozglądam się. Nie ma gdzie kupić biletu. Trudno. To tylko kilka przystanków, damy radę... Autobus przyjeżdża, ja wsiadam, zajmuję miejsce, drzwi się zamykają, pojazd rusza i... nagle pojawia się Pan. I "bileciki do kontroli". Uwierzcie mi, roześmiałam się na jego widok, co go chyba nieco zdziwiło.
- Poproszę bilet.
- Ale nie mam.
- To nie dobrze. A gdzie pani jedzie? Tu i tu?
- Eee... - teraz to już byłam całkiem zdezorientowana - chyba nie. Chcę się dostać na ulicę X. Niech pan mi jeszcze powie, że źle wsiadłam, to całkiem się załamię.
- Nie, dobrze pani wsiadła.
Uff... Mimo wszystko ulga. Pan wypisał co miał wypisać i życzył miłego wieczoru.
Wysiadłam na ulicy X. Ciemno. I nie bardzo jest kogo spytać o poszukiwany lokal. Nic, intuicja podpowiada mi, żeby iść w konkretną stronę. I po chwili jestem na miejscu. Jeszcze papieros, z tych nerwów. Ale jestem. Widzę lokal i przez szybę dostrzegam ludzi w środku. Wielu ludzi. I wśród nich rzeczoną Autorkę. Uśmiecham się sama do siebie na jej widok. Ale nagle miękną mi kolana. Nieee! Ja tam nie wejdę! Ni cholery! Nie dam rady, ucieknę zaraz! I tak trafiłam na sam koniec spotkania. Nieee! Ina odważna jest tylko na blogu. Nie w życiu.
Ale zacisnęłam pięści w kieszeni i jednak weszłam przez te drzwi.
I spotkałam się z Autorką. Na szybko, bo po chwili grzecznie wypraszano wszystkich w lokalu. Później podeszłam jeszcze z Nią do jej samochodu i przemiła Autorka zaproponowała, że może mnie gdzieś podrzucić. Wybierałam się na ulicę Y, do Anny, której nie widziałam już ponad rok. Więc zostałam podwieziona, ale na ulicy Y okazało się, że... Anna wcale tu nie mieszka. Przystanek, na którym miałam wysiąść nosił nazwę "Ulica Y". A że sama ta ulica jest dosyć długa... Tłumaczę Annie, że jestem tu i tu. A ona z rozbrajającą szczerością stwierdza, że nie ma pojęcia, gdzie ja jestem. Ups. To w końcu jakiej ulicy mam szukać? Ulicy R. No dobra. Tym razem ludzie jakoś mi podpowiedzieli i na szczęście okazało się, że nie jest zbyt daleko. I mogłam spędzić wieczór u Anny.
Ale powrót do domu też miałam ciekawy. Nie miałam ochoty tłuc się znów busami. Autostop był zdecydowanie bardziej kuszącą propozycją. Wyjechałam na odpowiednią wylotówkę i dość szybko zatrzymał mi się samochód. Pan jechał daleko. I ucieszył się na mój widok.
- Dobrze, że panią zabrałem. Z kimś nie będę jechał tak szybko. Samemu to jeździ się jak wariat.
I jak tu się nie uśmiechnąć, skoro mam tak samo?
Pan słuchał fajnej muzyki, którą trochę się zaraziłam. I ciągnął mnie za język, bo miał ochotę porozmawiać w drodze, a Ina, jak to Ina, zazwyczaj po prostu nie wie co powiedzieć. I dowiedziałam się na przykład, ilu to znajomych Pan nie ma w Belgii. Zbieg okoliczności? Nie można się nie uśmiechnąć.
W domu byłam tuż po 13. Dzięki Panu Kierowcy pobiłam rekord. Podróż trwała niecałe 3 godziny.
A gdy tylko przestąpiłam swój próg, od razu zaatakowały mnie koty. Odgłosy, które wydawały, brzmiały, jakby biedaki nie jadły przez tydzień. A przecież wczoraj, przed wyjazdem, dostały michę... Eeech. Powrót do rzeczywistości.
Stolica pełna wrażeń. Stolica na wariata. Ale było warto.


Czasami tak się zastanawiam... Czy ja nie mogę pojechać nigdzie "normalnie"? Bez żadnych "przygód", na spokojnie, bez zgubienia się gdziekolwiek i różnych dziwnych sytuacji. Nie na wariata. Ale odpowiedź na to pytanie brzmi po prostu: "NIE!" ;)


Ina

6 komentarzy:

  1. Ty to się lubisz w tej warszawie zagubić :)))
    szalona dziewczyna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba to miasto mnie po prostu lubi ;)

      Usuń
    2. Zagubić, jak zagubić, ale najważniejsze, że masz autograf:-)

      Usuń
    3. Autograf wart majątek ;)

      Usuń
  2. Szalona wręcz przygoda, ale dla mnie najbardziej ten punkt z jazdą autostopem. Był okres, kiedy jeździłam tak bezproblemowo, żadnych oporów. Kiedyś zatrzymałam nyskę, a w środku było kilku rozrywkowych facetów i pewnie dla draki próbowali mnie wystraszyć. Moja koleżanka została prawie zgwalcona przez kierowcę ciężarówki. Groził, że ją znajdzie, jeśli komuś powie (wcześniej glupia opowiedziala mu pół życia, tak się zaprzyjaźniła).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt, różne sytuacje mogą się zdarzyć. Do auta, w którym jedzie kilku facetów, w życiu bym nie wsiadła ;)

      Usuń

Dziękuję za każde pozostawione słowo ;)

Copyright © 2016 Świat według Iny , Blogger