Włoskie sny: wprowadzenie


Słowo! Ach, słowo! Które uśmiercasz myśli w momencie swych narodzin. Słowo! Które zabijasz radość czerpaną z tworzenia. Które kończysz wszystkie te szalone historie rodzące się w mojej głowie. Karabinie poetów! Nożu psychicznych ekshibicjonistów! Prowadź te wymiociny mych wspomnień, by brzmiały jakoś pół-składnie.

Czerwiec 2007. Pierwszy rok studiów przeszedł do historii. Pierwszy, który – wbrew moim obawom – nie okazał się jednak ostatnim. Egzaminy zaliczone, nawet wcześniej, niż inni to zrobili. Bo trzeba się spieszyć. Zadowolona z siebie? Nie do końca. Bo pół oceny wyżej z jednego z nich i stypendium naukowe byłoby w kieszeni. Ale gorsza od tej świadomości była inna. Inna, mówiąca, że przecież, do jasne cholery, ja to umiałam! Bo umiałam, lubiłam, ba, nawet pokochałam całym sercem! No, ale jak ktoś się uprze na udowadnianie innym, że są nic/niewiele warci…

Pakowanie. Ciuchy? Mamo, może wezmę chociaż jedną bluzę? Po co miejsce zajmować, nie założysz jej ani razu. Fajki. Oj tak, fajki. I pełen wyrzutu głos taty. Bo już wszyscy chcecie mnie zostawić. Ale to tylko półtora miesiąca! Wszyscy wyjedziecie.

Szybkie pożegnanie z domem. Siostra wioząca na autokar. Czy naprawdę muszę czekać, aż sobie pojedziesz? Nie, no jasne, że nie.
Zatem stoję. Czekam z tobołami na autobus. Palę fajkę. SMS. Pojechałaś? Bo ja lecę się pożegnać. Nie, jeszcze jestem. Psiapsiółka od gimnazjum. Współlokatorka od roku. Jest. I autokar przyjechał.
Nazwisko? To pyk karteczka na bagaż. Jeszcze papieros.
Łzawe pożegnanie? No toż tak, nie mogło go zabraknąć. Nie z rodziną. Nie z facetem. Z psiapsiółą. Ostatnie przytulenie. Takie wyjazdy są głupie. No są. Ale czasem trzeba.

Jedziemy. Żegnaj, Lublinie. Żegnaj, miasto kawy i papierosów, choć ówcześnie byłeś miastem tylko tego drugiego.

A ja lubię siedzieć przy oknie i obserwować widoki za szybą. To jedziemy. Co jakiś czas przystanek na fajkę, czyli zbieranie ludzi. Za Katowicami obiad i przesiadka. Rozmowy z innymi. Na wakacje czy do pracy? Na wakacje, do rodziców. Też bym chciała.
Cały dzień i cała noc jazdy. Nad ranem granica austriacko-włoska. I korki na autostradach. I jedziemy. A do przejechania prawie cały but. Rimini, Rawenna, być może nawet w odwrotnej kolejności. Rawenna, literackie miasto. Ale tylko przelotem, ktoś wysiada, fajka i dalej. W autokarze ponad 30 stopni. Z klimy leje się woda. Ile na zewnątrz? Wolę nie wiedzieć.

Coś, co mnie rozwalało od początku do końca? Zawsze, na każdym przystanku, czy to dworzec czy benzynówka, ale zawsze słyszałam polskie głosy. I to nie od pasażerów autokaru.
Telefon od mamy. Na którą będę? Koło 19. A, to nawet wcześnie. Tylko dwie godziny opóźnienia. A opóźnienie na takiej trasie to normalna sprawa. Pescara, Vasco,. Foggia. Już niedaleko. Ale duszno. Parko. Kawy? Nie, dziękuję. Nie chcę nic ciepłego.
Wreszcie Bari. Zajeżdżamy na dworzec. Wysiadam. Odbieram bagaż. Spojrzenie w lewo. Spojrzenie w prawo. No ładnie tu, ładnie. Gorąco. Fajka, tak fajkę. Ale gdzie jakaś znajoma twarz? Dopiero po chwili widzę mamę z oddali. A nie widziałyśmy się już pół roku. Z nią dwoje ludzi. Zaraz, zaraz. Jak się mówi „dzień dobry” po włosku? Nie mam pojęcia. Bongiorno. To kiwam głową, podaję rękę. Przedstawiam się. Ktoś bierze moją torbę do auta. Bo punkt docelowy, to nie samo Bari, a Altamura. Jeszcze ze dwadzieścia kilometrów.
Rozmowy w aucie. Patrzę wielkimi oczyma, jak moja mama nawija. Ja nie paminaju niciewo. Jak podróż? Dobrze, ale jestem zmęczona. Zmęczona, tak? Jasne. Chodzi o co innego. Mam parcie na pęcherz od kilku godzin. A przecież w mojej głowie siedzi ten idiota, który mówi, iż w toaletach publicznych się nie załatwię, nie – sialalala! I choc rekord trzymania moczu pobiłam w drodze powrotnej to i tak była masakra.
Wreszcie na miejscu. Via Francesco Petrarka – mój dom przez najbliższe tygodnie. Idziemy. Wchodzimy do mieszkania. Duże. Trzy pokoje. Dwie łazienki. Salon i kuchnia z jadalnią. To jest Maria. Około 60 lat. A to Filip. W podobnym wieku, ale ma Altzheimera. To nim będę się opiekować.
Kolacja, fajka na balkonie. Głowa już boli od tego włoskiego. Idziemy spać, by wreszcie zacząć śnić włoskie sny.



Ina

2 komentarze:

  1. Wciąga, nie powiem :)

    :*

    Dulka

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawie się zapowiada. Czekam na ciąg dalszy. :)
    Pozdrawiam ;)

    P.S. Kiedy będzie tu 30 st.? *_*

    Aru

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za każde pozostawione słowo ;)

Copyright © 2016 Świat według Iny , Blogger